Recenzja filmu

Jacinta (2020)
Jessica Earnshaw

Oddane, uwikłane

Trzy lata spędzone z Jacintą i jej rodziną to próba wglądu w doświadczenia trzech pokoleń Amerykanek ze zbiedniałych, naznaczonych uzależnieniami przedmieść, z których każda kolejna radzi sobie
Oddane, uwikłane
"To nie tak, że planowałam powtarzać błędy Rosemary, ale ponieważ bardzo chciałam stać się jak ona, byłam gotowa i na to" – mówi Jacinta, 26-latka, która właśnie kończy kilkumiesięczną odsiadkę w zakładzie karnym gdzieś w Maine. Lista błędów jej matki jest długa: uzależnienie od heroiny, kradzieże, pobicia, pierwsza ciąża w wieku 16 lat, palenie cracku z własnymi dziećmi, zmuszanie do prostytucji małoletniej córki. Takiej osobie trudno wybaczyć, jej postawa nie zazębia się choćby na milimetr z archetypem "macierzyńskiego oddania", prowadząc do błędnego koła wypaczeń i cierpień. Jacinta i Rose siedzą nawet w tym samym więzieniu i za podobne wykroczenia. Ta pierwsza za kratami spędziła większość dorosłego życia, a na wolności zostawiła 10-letnią córkę Caylynn i bogatą sieć kontaktów z dilerami. A jednak – posiadając świadomość, że zawdzięcza to wszystko matce – i tak wrzeszczy na całe gardło ze spacerniaka w stronę celi: "Mamo, kocham cię!". 

Debiut reżyserki Jessiki Earnshaw – nagrodzony na zeszłorocznym Tribeca Film Festival – ma siłę rażenia niewielkiej bomby. Pozbawiony jest także ocen i dydaktyki, o co przecież nietrudno przy tematach tak delikatnych i budzących skrajne emocje, jak wielopokoleniowy cykl wykluczenia czy międzygeneracyjna transmisja przemocowych wzorców zachowania. Wystarczyło zaprosić psychologa albo zadać odpowiednio nacechowane pytania, żeby surowo rozprawić się z "patologią" i zrobić ze swoich bohaterów "obiekty badawcze", które potwierdzą z góry założoną tezę. Tymczasem jedyną instancją uprawnioną do formułowania mocnych sądów jest u Earnshaw sama Jacinta: kobieta wymykająca się wszelkim stereotypom amerykańskiego white trasha, ciepła, otwarta i samoświadoma, szaleńczo skupiona na odbudowaniu relacji z córką i podejmująca kolejne nieudane próby ułożenia sobie życia wbrew warunkom, które je ukształtowały. 

Trzy lata spędzone z Jacintą i jej rodziną to także próba wglądu w doświadczenia trzech pokoleń Amerykanek ze zbiedniałych, naznaczonych uzależnieniami przedmieść, z których każda kolejna radzi sobie nieco lepiej z regulowaniem emocji i nauką odpowiedzialności. Jeśli Jacinta zalewa swoją córkę czułością tak intensywną, że miejscami trudną do uniesienia, to dzieje się tak za sprawą racjonalnego, podskórnego przeczucia, że jest to wyłącznie krótka idylla przed powrotem do strzykawki. Heroinowe tripy i kradzieże w supermarketach nazywa "lifestylem", ale zarazem kategorycznie odcina Caylynn od jakiegokolwiek kontaktu z przestępczym procederem, postępując zupełnie inaczej niż swoja własna matka, jak wynika z filmowych opowieści – pierwsza deprawatorka, traktująca dzieci na zasadzie wyłączności i przedłużenia Ja. W stosunkach Jacinty i Rosemary oddanie miesza się z wyzyskiem, miłość z przemocą, opieka z groźbą – teoretycznie jedna byłaby w stanie zrobić dla drugiej wszystko, z tym że asymetria tej relacji jest oczywista: to matka deklaruje do kamery, z wyrazem twarzy na granicy groźby, że córka i tak zawsze pozostanie na każde jej skinienie, bo taka jest kwintesencja matczyno-dziecięcej więzi. Przy całej mrożącej krew w żyłach toksyczności dokumentowanych słów i gestów, metoda Earnshaw wydaje się pozbawiona rysów eksploatacyjnych – bohaterki mówią i pokazują tylko tyle, ile chcą powiedzieć i pokazać, a ich wyznania tłumaczą mechanizmy uzależnień (od ludzi, narkotyków, silnych emocji) równie dobrze, co zawiłe, oparte na statystyce koncepcje psychologów. 

Nie jest też tak, że "Jacinta" to opowieść z jakimś jednoznacznym – smutnym lub pozytywnym – rozwiązaniem. "Kiedyś myślałam, że to będzie film o wychodzeniu z kryzysu, o zwycięstwie" – mówi bohaterka. No cóż, zależy, jak na to spojrzeć. Bo zamysł reżyserki był chyba taki, żeby popłynąć – jakkolwiek banalnie by to zabrzmiało – z tak zwanym "strumieniem życia". Sprawdzić, co się wydarzy, kiedy miłość zbyt mocno splecie się z przemocą. Nadzieja też jest tu jednak obecna i to raczej w konkretnych proporcjach. W końcu każdy cykl da się przerwać, a każdą nieuchronność – przekształcić w nowy początek. Przynajmniej – da się w życiu, bo nie wiem, czy w statystyce. I właśnie po to, żeby skutecznie zademonstrować tę prawidłowość (albo brak wszelkich prawidłowości), potrzebujemy kina dokumentalnego. Również takiego. A może nawet – szczególnie takiego. 
1 10
Moja ocena:
7
Publicysta, eseista, krytyk filmowy. Stały współpracownik Filmwebu, o kinie, sztuce i społeczeństwie pisze dla "Dwutygodnika", "Czasu Kultury", "Krytyki Politycznej", "Szumu" i innych. Z wykształcenia... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones